Przez
kolejny tydzień pracowaliśmy tak wytrwale i dokładnie, jak
mogliśmy. Do końca nie wiem, dlaczego McMillan zatrudniła nas,
skoro mogła wynająć wyspecjalizowaną ekipę, która
przeprowadziłaby remont co najmniej dziesięć razy szybciej niż
my.
Przez
pierwsze dni udało nam się zedrzeć tynk ze ścian, położyć
nowy, a teraz nareszcie zaczęliśmy malować. Wszystko potoczyłoby
się jak spłatka, gdyby McMillan nie paradowała przez środek
salonu ubrana jak milion dolarów, z cappucino w dłoni.
Gdy
robi to po raz kolejny, ze złośliwym uśmieszkiem przyklejonym do
twarzy, nie wytrzymuję. Kobieta znika w drzwiach, a ja schodzę z
drabiny.
-
Mam dosyć. Ona wyraźnie cieszy się z naszej udręki – rzucam
wałek na ziemię.
Aleks
patrzy na mnie przez chwilę, a potem wraca do malowania.
-
Jesteśmy darmowi – mówi.
Patrzę
chwilę na ścianę, a potem mówię:
-
Ogłaszam strajk.
Przyjaciele
wyglądają na zdezorientowanych. Spoglądają po sobie,
nie spodziewając się spodziewanego.
Biorę
pędzel z wiadra i wsadzam go do czerwonej farby. Po chwili piszę na
świeżo pomalowanej ścianie:
STRAJK
W
chwili, gdy kończę ostatnią literę, do salonu wchodzi McMillan z
pustą szklanką po kawie. Upuszcza ją, gdy widzi moje dzieło.
-
Co... ty... n a r o b i ł a ś?!
Podbiega
pod ścianę. Robi się niemal tak czerwona, jak farba, spływająca
teraz na futrynę.
Z
trudem tłumę śmiech, ale widzę, że Ami spogląda na mnie z
dezaprobatą. Aleks próbuje zachować powagę, jednak już pomylił
wiadra z farbami. Ściana w jednym miejscu jest jaskrawo-fioletowa,
czego on chyba nie zauważa. Nie mogę się powstrzymać i wybucham
śmiechem, podczas gdy McMillan wskazuje na drzwi i syczy:
-
Natychmiast wyjdźcie.
-
Mam wyrzuty sumienia, że zostawiliśmy tam Ami – mówię, gdy
wychodzimy na dwór.
Mierzwi
sobie włosy i unosi prawy kącik ust.
-
Co cię podkusiło? - uśmiecha się szerzej.
Przekrzywiam
głowę.
-
To pewnie przez te opary z farby. Poza tym, McMillan mnie wkurza.
Gdy
wreszcie nudzi nam się kręcenie po okolicy, dochodzi dziesiąta, a
słońce zaczyna porządnie przygrzewać. Ludzie na ulicach zdejmują
z siebie swetry i kurtki, zmyleni chłodnym porankiem. Pędzą przed
siebie, wielu z nich rozmawia przez telefon, niesie siatki z
zakupami. Dopiero co położona nawierzchnia ulicy przyciąga
promienie słońca i wydaje się błyszczeć w świetle dnia.
Przyglądam się jej w zamyśleniu, czuję gorąco odbijające się
od mojej skóry. Muszę się przebrać, a co za tym idzie – wrócić
do domu.
Żegnam
się z Aleksem i obiecuję, że niedługo się zobaczymy. Jeszcze
długo podążam wzrokiem za jego sylwetką, oddalającą się ode
mnie. Jasno dałam mu do zrozumienia, że nie chcę, by odprowadzał
mnie do mieszkania. W tej chwili, sama powinnam porozmawiać z mamą.
I choć w małej części spróbować ją zrozumieć.
"Nie
mogę dłużej uciekać."
Gdy
wchodzę na klatkę schodową, szczypiący chłód choć na chwilę
przynosi ukojenie. Słońce rozszalało się na dobre, a co za tym
idzie, bawełniane dresy Ami powinny wylądować w szafie.
Pierwszy
raz, zanim wejdę do domu, pukam. Potem wchodzę. Pierwszą rzeczą,
którą jestem w stanie zauważyć, jest panujący na przedpokoju
bałagan. Cicho przemykam do mojego pokoju, zakładam krótkie
spodenki i luźną koszulę na ramiączkach. Biorę torbę, do której
pakuję ubrania Ami, trochę pieniędzy oraz notatnik z długopisem.
Od chwili mojego wyjścia, nic się nie zmieniło. Ścielę szybko
łóżko, otwieram okno, by trochę przewietrzyć. W mieszkaniu
panuje kompletny zaduch, powietrze jest zatęchłe. Po chwili
orientuję się, że to nie tylko wina nadciągającego upału. W
kuchni zalegają brudne naczynia, talerze z resztkami jedzenia.
Wzdycham, odkładam torbę i biorę się za porządki. Ogarnięcie
kuchni, umycie naczyń zajmuje mi niewiele czasu, bo tylko godzinę.
Sprawa z przedpokojem jest jednak bardziej skomplikowana. Zauważam,
że z moich adidasów obsypuje się piasek, a jeszcze inne –
rozwalone pod szafą, pokryte są grubą warstwą błota, które
zaczęło odpadać. Na podłodze walają się stare pocztówki, listy
oraz obrazki przedstawiające Jezusa i Matkę Bożą, otrzymane od
księdza po kolędzie. Szuflady są wysunięte, w nich też panuje
kompletny rozgardiasz. Widzę, że w niektórych miejscach ściany są
obdrapane, na podłodze pokrytej wykładziną, majaczą jakieś
plamy.
Zbieram
wszystko i układam na miejsce, próbuję zachować się jak dobra
córka. Mam wrażenie, że to całkiem niezły wstęp do rozmowy pod
tytułem: "Od kiedy tata nie żyje...", mającej nastąpić
już niebawem. Gdy udaje mi się uprzątnąć wszystkie papiery i
bibeloty, biorę scyzoryk i zdrapuję brunatne plamy z podłogi. Nie
ważne, ile razy dotykam scyzoryka – za każdym razem przechodzi
mnie dreszcz, przypominający zimno metalu na moim policzku,
wędrujące ku szyi.
Potrząsam
głową, by odgonić od siebie wizje przeszłości. Ona minęła i
nie powróci, muszę zając się teraźniejszością. I ją naprawić.
Gdy
rutynowo przechodzę do kolejnej plamy, zauważam, że prowadzą do
pokoju mojej mamy. A gdy pocieram wierzchem dłoni czubek nosa, by
otrzeć kropelki potu, moje serce zatrzymuje się na kilka sekund.
Ten zapach, który wdarł się zbyt głęboko w moją głowę, bym
mogła o nim tak szybko zapomnieć. Zapach krwi.
Znieruchomiała,
wpatruję się w plamę pod moją dłonią. Czuję się brudna,
szczególnie, że nie wiem, skąd krew wzięła się w moim domu. Gdy
podnoszę się z klęczek, moje kolana cicho skrzypią od napięcia,
które się we mnie gromadzi. Otwieram drzwi do pokoju mamy. Powolnym
ruchem naciskam srebrzystą klamkę, przygotowując się na to, co
mogę zobaczyć. Wchodzę.
Powoli
wypuszczam powietrze, widząc, że wszystko jest w porządku. Mama
najpewniej wyszła do miasta po zakupy. Zapewne w tej chwili pędzi
ulicami miasta jak reszta zabieganych przechodni.
Jej
pokój jest obładowany wszelkimi pamiątkami. Na wszystkich ścianach
widnieją fotografie rodzinne, przedstawiające mnie, mamę i tatę,
szeroko uśmiechniętych. Jedynie ściana na końcu pokoju, ułożona
na ukos, uniemożliwiła powieszenie na niej jakichkolwiek babilotów.
Jest pusta i jakby opuszczona, nie licząc wmurowanego, dużego okna.
W niewielkiej przerwie pomiędzy ścianą, podłogą a łóżkiem
leży puchaty dywan.
Granatowa
pościel, cała w paski, jak zawsze jest nienagannie ułożona, bez
żadnej plamki i zagniecenia. Mimo wszystkich zalet tego pokoju,
panuje w nim zaduch, tak jak w całym mieszkaniu. W duchu przepraszam
mamę i staję na idealnie pościelonym łóżku. Wspinam się na
palce, nachylam się nad niewielką przerwą, otwieram okno. Czuję
przypływ świeżego powietrza, więc zachłannie biorę głęboki
wdech. Gdy spoglądam w dół, chcąc znów wycofać się na
przedpokój, oddech zamiera. Więźnie mi w gardle. Chyba zaczynam
się krztusić, nie wiem.
W
małej szparze leży moja mama. Szeroko otwartymi oczyma wpatruje się
we mnie. Oczyma, które są nieruchome. Które już nigdy nie zobaczą
mnie. Ale widzą ojca. Mama leży w kałuży własnej krwi. Jej twarz
jest blada i nieludzka.
Nie
potrafię się poruszyć.
Jedną
ręką nadal dotykam okna.
Boję
się poruszyć.
Boję
się oddychać.
Boję
się tych oczu.
Nie
wiem ile czasu mija, ale zaczynam czuć mrowienie w nogach.
"Czuję
coś."
Oszołomiona
wpatruję się w zwłoki mamy.
Coś
popycha mnie do zrobienia jednego kroku, potem idzie łatwo. Spadam z
łóżka i na czworakach chcę jak najszybciej wydostać się z
pokoju. Otwieram z impetem drzwi, przy okazji uderzając się w
stopę. Ból przenika przeze mnie, ale nie reaguję na niego.
Otwieram drzwi wejściowe i wypadam na klatkę schodową. Mieszkanie
zamykam na klucz. Siadam na wycieraczce i boję się mrugnąć.
Pod
powiekami wciąż mam obraz jej oczu.
Jej
obraz.
Martwej.
Martwej.
Fajny post :) wy-stardoll.blogspot.com
OdpowiedzUsuńO o, cóż tu więcej dodać, niezbyt ciekawe życie ma bohaterka, aż mnie natchnęłaś do odkładanej ciągle książki. fotographyfire.blogspot.com
OdpowiedzUsuńCzytałam prawie jednym tchem! Masz bardzo duży dar, potrafisz ciekawie pisać, nie przestawaj. :) Zyskujesz nową obserwatorkę, zostaję na dłużej.
OdpowiedzUsuńNOWA ODSŁONA BLOGA - ZAPRASZAM!