Rozdział
2,5
Dwa lata temu
Do
szpitala dotarłam kompletnie wyczerpana. Zarówno podróżą i
gorącem panującym w aucie, jak i zwracaniem. Na szczęście
dyżurująca pielęgniarka oszczędziła nam już siedzenia w
poczekalni. Poprowadziła nas wypchanym chorymi ludźmi korytarzem,
aż dotarliśmy do niewielkiej sali z dwoma szpitalnymi łóżkami.
Widać było od razu, że szpital nie przekazuje "Zdrowiej
szybko", tylko "50%
zniżki na trumny!"
W
pokoju, w którym miałam się kurować, ściany były oczywiście
puste, bez żadnego obrazu, plakatu, pocieszającego cytatu,a
wykładzina pozdzierana w niektórych miejscach. Cały szpital był
wykonany z drewna, tylko sprzęt był względnie nowy.
Moim
łóżkiem najprawdopodobniej było to przy oknie, gdyż drugie,
które znajdowało się naprzeciwko telewizora, zajmowały dwa
pluszaki i kilka małych książeczek z bajkami.
-
Lekarz zaraz do pani przyjdzie – poinformowała mnie pielęgniarka,
jednoczeście wskazując na łóżko. - Proszę odpocząć.
Zgięta
w pół, z głową w misce usiadłam na wygniecionej pościeli.
Spojrzałam na rodziców.
-
Nie musicie... - zrobiłam przerwę na zwrócenie kanapki. - ...
przypadkiem wypełnić jakichś papierów? - spytałam, przypominając
sobie jak to było kiedyś.
-
Racja – ojciec wziął matkę za rękę i spojrzał na mnie
niepewnie. - Poradzisz sobie? Za chwilę wracamy.
Machnęłam
ręką, żeby już szli i znów pochyliłam się nad miską. Gdy
drzwi za rodzicami zatrzasnęły się, zaczęłam się zastanawiać,
na ile starczy mi zapasów w żołądku, by tak dalej funkcjonować.
Przez cały dzień leciałam na misce zupy i jednej kromce chleba
(której – nawiasem mówiąc, już się pozbyłam), co w czasie
choroby było moim maksimum. Więcej pokarmu – więcej czasu w
toalecie.
Ze
stanu odrętwienia wyrwał mnie ponowny trzask drzwi i już chciałam
zapytać rodziców czy wszystko załatwili, ale szarpnęły mną
nagłe konwulsje. Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na plecach.
-
Wszystko w porządku? - odezwał się dziecięcy głosik, a następnie
dziewczynka podetknęła mi coś pod nos.
Odsunęłam
się lekko i zobaczyłam, że to chusteczki. Nawet nie macie pojęcia,
jak bardzo byłam temu dziecku wdzięczna. Delikatnie, żeby nie
uszkodzić jej drobnej rączki, wzięłam chusteczkę i otarłam usa.
Westchnęłam głęboko i z trudem się wyprostowałam.
-
Dziękuję.
Mała
usiadła obok mnie.
-
Jestem Łucja. Wiesz, że będziemy mieszkać tu razem? - spytała
wyraźnie szczęśliwa.
Jak
nie byłabym tak radosna, gdybym dowiedziała się, że mam dzielić
pokój z nieszczęsną rekonwalescentką.
-
A ja Aiden. To twoje pluszaki? - wskazałam niezgrabnie na zabawki.
Nie
miałam bladego pojęcia jak postępować z dziećmi, bo nigdy nie
miałam rodzeństwa. Kiedy byłam słodką czterolatką i prosiłam
rodziców o braciszka, odpowiadali coś w stylu: "Kochanie,
to nie jest takie proste". Co summa summarum, okazało się,
że jednak jest
b
a r d z o proste.
Tak
więc, nie wiedziałam o czym mam z Łucją rozmawiać, czy się z
nią bawić, czy po prostu ignorować. Co nie zmienia faktu, że jako
pierwsza nie wygłosiła tradycyjnej formułki pt. Dziwne
Imię. Już zyskała w moich oczach.
Podeszłyśmy
do jej posłania, ja trochę chwiejnie, powstrzymując się od
wymiotów – bo co by było, gdybym tak po prostu zwymiotowała na
pluszaki tej dziewczynki?
Okazało
się, że zabawa z dzieckiem nie jest taka trudna i skomplikowana,
lecz po pół godzinie coś zaczęło mi nie grać.
-
Poczekaj chwilę – powiedziałam do Łucji i wyszłam na korytarz z
miską u boku.
Instynkt
mówił mi, a nawet wrzeszczał na całe gardło, że coś jest nie w
porządku, bo 1. rodzice powinni już wrócić i 2. na korytarzu
śmierdziało spalenizną oraz 3. z czego zwymiotowałam na podłogę
, ale to nie miało nic wspólnego z instynktem.
Jeszcze
raz pociągnęłam nosem. Tak, zdecydowanie coś się paliło.
Próbowałam zachować spokój, dopóki czegoś się nie dowiem, więc
podeszłam do najbliższego okna, zasłoniętego czymś, co wyglądało
jak stare prześcieradło i otworzyłam je. To był okropny, okropny,
przeokropny błąd. Natychmiast buchnęły płomienie, muskając moją
dłoń. Krzyknęłam i odskoczyłam od okna. Nigdzie nie mogłam
dostrzec alarmu przeciwpożarowego i gaśnicy, więc zamiast
spróbować zamknąć okno – co byłoby racjonalnym wyjściem, z
wrzaskiem zwiałam po schodach na sam dół d r e w n i a n e g o
budynku. To, co zobaczyłam na niższych piętrach przeszło moje
najśmielsze oczekiwania. Oto przede mną płomienie wspinały się
po ścianach, ludzie uciekali w popłochu, a co więcej – czymś
nowym byli ludzie w kominiarkach. Gdyby tego było mało, mieli broń.
Stałam jak wryta, czując, że mój żołądek się buntuje. Nagle
jeden z zamachowców złapał mnie za koszulę i uderzył mną o
ścianę.
-
Co wiesz?! - wykrzyknął.
Nasze
twarze dzieliły jakieś trzy centymetry.
-
Nie... nie wiem... - wydukałam.
Mężczyzna
podnosił broń, juz przykładał mi ją do skroni, ale gdy miał
pociągnąć za spust, najwidoczniej zmienił zdanie. Jego usta
rozciągnęły się w złośliwym uśmiechu, a piwne oczy pałały
groźną satysfakcją. Schował pistolet za pasek.
-
Może się pobawimy, skarbie?
Poczułam,
że serce wyskoczy mi zaraz z piersi. Co on chciał zrobić? Czy...
"Skarbie"? O nienienienienienienienie – myślałam.
Zobaczyłam,
że wyjmuje coś z kieszeni. To był scyzoryk. Przyłożył zimne
ostrze jakieś dwa centymetry pod okiem.
-
Nie... - jęknęłam, jakby coś mogło to dać.
Ten
facet właśnie zamierzał mnie oskalpować. Nawet nie zwrócił
uwagi na moją dzielną obronę. Przycisnął scyzoryk. Powoli,
najwyraźniej rozkoszując się każdą chwilą (czego nie można
było powiedzieć o mnie), przesuwał ostrze. To bolało tak bardzo.
Krzyczałam takim głosem, na jaki nawet nie wiedziałam, że mnie
stać. Próbowałam wierzgać nogami, rękami, ale on był jak ze
stali. Czułam ciepłą krew spływającą mi po policzku.
Zastanawiałam się czy przeżyję. A jeśli przeżyję – czy
stracę oko. Krew pomieszała się ze łzami, a strach z szaleństwem.
Nie mogłam znieść widoku tego, który z obłędem w oczach właśnie
odbierał mi życie.
-
Miałaś taką śliczną buźkę – wycedził i odsunął scyzoryk
od mojej twarzy.
Przez
chwilę czułam, oprócz bólu, ulgę. Okazała się ona najbardziej
złudną ulgą w moim życiu. Mężczyzna złapał mnie za podbródek
i uniósł go do góry. Nie byłam w stanie spojrzeć w dół. Nie
byłam w stanie się bronić. Mogłam tylko grać na czas.
-
Masz świadomość, że... ten budynek... za-araz się... spali? A ty
spłonie-e-esz tu ze mną – wycedziłam, próbując złapać
oddech.
Prawdopodobnie
nawdychałam się zbyt dużo dymu, żeby przeżyć.
-
Nie martw się o to, mamy czas, kochanie.
-
Nie mów tak do mnie! - krzyknęłam jak najgłośniej potrafiłam,
co wywołało nagły bunt żołądka.
I
zatrucie pokarmowe u r a t o w a ł o mi życie. Zwymiotowałam
wprost na jego kominiarkę. Rozluźnił uścisk na tyle, bym mogła
złapać jeden jedyny oddech. Być może mój ostatni. Krztusiłam
się dymem, a facet zawartością mojego żołądka. Jedną ręką
mnie przytrzymywał, a drugą ściągnął kominiarkę. Chwilę
patrzyłam na niego zaskoczona. Znałam go. Nie wiedziałam skąd,
ale go z n a ł a m.
-
Cholerne wymiociny – warknął, znów przyciskając mnie do ściany.
I
już wiedziałam co chciał zrobić. Odchylił moją głowę.
Zamierzał przeciąć tętnicę. Czułam pulsującą w krwi
adrenalinę. Czułam zimne ostrze scyzoryka na szyi. Czułam, że się
duszę. Czułam, że jestem spokojniejsza. Czułam, że zamykam oczy.
W ostatnim momencie zobaczyłam znajomą sylwetkę za plecami
mężczyzny. Moje serce biło jeszcze szybciej niż poprzednio – o
ile to możliwe. I jeszcze się nie poddałam.
Mój
ojciec zbliżał się do nas. Widziałam wściekłość w jego
oczach, gdy zauważył moją twarz. Chciałam powiedzieć, żeby
uciekał. Żeby mnie zostawił. I tak byłam stracona. Powienien
ratować siebie. Ale on rzucił się na napastnika, przewracając go
na ziemię. Nie wiem skąd, ale tato zdobył broń. Zsunęłam się
po ścianie, zamroczona, prosząc Boga żeby oszczędził ojca i
zabrał mnie. Nie miałam siły, żeby mu pomóc. Moje mięśnie były
zwiotczałe i nie byłam pewna, czy ustałabym w pionie. Zobaczyłam,
że mężczyzna strzela. W mojego ojca. Zamarłam. Zaczęłam płakać
tak nagle, ale otarłam łzy, prowadzona wściekłością. Rzuciłam
się do przodu i pochwyciłam pistolet, który upuścił ojciec. Nie
celowałam dokładnie. Po prostu prześlizgnęłam się na plecy,
czując, że moja koszulka robi się mokra od krwi. Znalazłam się
pod napastnikiem i nim zdążył cokolwiek zrobić, nacisnęłam
spust. Zabiłam człowieka.
-
Boże ... - szepnęłam.
Przysunęłam
się do taty. Moje łzy kapały na jego koszulę. Plama krwi coraz
bardziej się rozszerzała. Bardziej i bardziej. Ryczałam na całe
gardło. Nie patrzyłam na innych ludzi, jeśli jeszcze tam byli. Nie
miałam najmniejszej ochoty rozglądać się, jak bardzo pożar nas
dogania. Zdjęłam bluzkę i spróbowałam zrobić ucisk na ranę.
Kula trafiła w okolicy żeber.
-
Tato... Tato... - łkałam.
Ojciec
patrzył na moją twarz. Wyciągną rękę i dotknął policzka, na
którym widniała rana.
-
Tato, jeśli... jeśli kula... nie uszkodziła żadnego organu, to...
możesz...
Spojrzał
na mnie, nagle rozczulony.
-
Kochanie, nie martw się o mnie. To... - jęknął – tylko drobna
rana... - skrzywił się.
Roześmiałam
się przez łzy. On też.
-
Dziękuję... Tato... Tak bardzo cię kocham – powiedziałam, gdy
zobaczyłam, że jego oczy gasną.
-
Ja ciebie też, żabko. Ja ciebie też... - z trudem wziął oddech,
a ja nadal uciskałam ranę. - Pamiętaj tylko, że ten... szpital
płonie, dobrze?
Wzięłam
go za rękę.
-
Dobrze, spróbuję zapamiętać.
Uścisk
jego dłoni zelżał. W jego oczach odbijały się płomienie.
Płomienie, których nie mógł już widzieć. Położyłam dłoń na
jego powiekach i je zamknęłam. Dławiłam w sobie szloch tak
gwałtowny... Tak niekontrolowany...
W
tamtej chwili nie liczyło się to, że naookoło nas leżą martwi
ludzie, podłoga lepi się od krwi, a ogień trawi szpital. Nadal
patrzyłam na spokojną twarz ojca, z nadzieją, że zaraz wstanie i
powie, że to wszystko to jeden wielki żart. Że nie zabiłam
człowieka, że jednak tego żałuję... Chciałam, żeby wrócił.
Nie wyobrażałam sobie życia bez ojca, który uczył mnie jeździć
na rowerze, który zabierał mnie do cukierni przed obiadem i mówił:
"Tylko nie wspominaj o tym matce, dobrze?".
Człowiek, którego tak bardzo kochałam już nie żył.
Nagły
hałas przywrócił mnie do rzeczywistości. Strop po drugiej stronie
korytarza zawalił się. Wreszcie podniosłam głowę i zobaczyłam w
jakim stanie jest szpital. Drzwi do gabinetów już nie było,
wszystko trawił ogień. Zacieśniał wąskie koła wokół mnie i
ojca. Spojrzałam jeszcze raz na jego nieruchome ciało i płomienie.
Paniczny głos w mojej głowie wrzeszczał, żebym uciekała.
Ratowała życie. Nie mogłam jednak zostawić tam taty. Musiałam
działać szybko. Trzęsącymi się rękoma rozwiązałam ucisk z
piersi ojca i zawiązałam go sobie na ustach i nosie, bym nie
zaczadziła się jeszcze bardziej dymem. Rana pod okiem zapiekła
mocniej, gdy potarłam ją materiałem. Wzięłam tatę pod ramiona i
zamierzałam ciągnąć go po podłodze do wyjścia, ale w porę
zauważyłam, że to nie wypali. Za mną piętrzyła się ściana
ognia. Będąc kilka metrów od niej czułam piekące gorąco na
gołych plecach. Niestety, taki jest los kobiety... Akurat mnie
przypadło ratować zwłoki taty z płonącego szpitala, w jeansach i
staniku.
Jedynym
wyjściem było wzięcie ojca na plecy. Przecież to tylko 90-kilowy
dorosły mężczyzna... Phi, dam radę...
Najpierw
jednak, myślałam nad ogniem. Trybiki w mojej głowie pracowały jak
szalone. "Jak przebiec przez obszar, w którym jest około
900 stopni celsjusza, brak powietrza, aby się nie usmażyć?"
Pierwsza myśl: materiał niesyntetyczny, nasączony wodą. Nie
udałoby mi się, gdybym spacerowała w takim przebraniu po płonącym
lesie, ale na kilka sekund powinno wystarczyć. To prawdziwy cud, że
udało mi się zdobyć potrzebne rzeczy. Teraz musiałam podnieść
90 kilo żywej... Nie żywej? Masy.
Spróbowałam
raz, dość boleśnie "wyjechałam się" na śliskiej
podłodze. Za drugim podejściem chyba zwichnęłam kostkę, ale jak
to mówią: do trzech razy sztuka. Trzecia próba była zbawienna.
Wreszcie udało mi się go podnieść, a na czole zaczęły mi się
pojawiać kropelki potu – efekt wysiłku, bliskości ognia i bólu,
który rozprzestrzeniał się po moim ciele. Nie byłam pewna, jakim
cudem udało mi się podnieść dorosłego mężczyznę. Teraz
musiałam jedynie przedostać się przez ścianę ognia. Tylko ona
dzieliła mnie od wyjścia. Świeżego powietrza i, być może,
mamy...
Ze
względu na to, że prawdopodobnie i tak byłam już martwa, a strach
zmienił się w prawdziwą obojętność przed śmiercią,
wstrzymałam oddech i przebiegłam. To... było jednocześnie
straszne i niesamowite. Ale w większej części straszne. Płomienie
otaczały mnie, liżąc moją skórę, ale jej nie parząc. Przez
krótki moment miałam przemożoną ochotę zatrzymać się i dać
strawić się ogniu. Gdy wypadłam na dwór, zwaliłam się na
kolana. Dławiłam się powietrzem. Zobaczyłam, że matka do mnie
podbiega, ściska mnie, mówi coś. Wtedy popłakałam się kolejny
raz. Uświadomiłam sobie boleśnie, kto leży obok mnie. Spojrzałam
mamie w oczy, a potem skierowałam wzrok na ojca. Gdy ujrzałam jak
łzy ściekają po jej policzkach, serce mi się ściskało.
Reszta
wspomnień z tamtego dnia była niewyraźna. Nie pamiętałam co się
dalej stało, dlaczego spowrotem wbiegałam do płonącego i walącego
się budynku. A potem... Obudziłam się w domu. Lekarze mówili, że
nawdychałam się sporo dymu. Twierdzili, że pewnie dlatego nic nie
zapamiętałam. Ale wiedziałam jedno. Nie uratowałam Łucji.
Komentarze
Prześlij komentarz
Każdy komentarz i obserwacja wywołują uśmiech i niezwykle motywują.
✓ Komentarze wulgarne są od razu usuwane.
✓ Przyjmuję jedynie konstruktywną krytykę.
✓ Zostaw link do swojego bloga - chętnie poczytam.
✓ Nie bawię się w rzeczy typu: obserwacja za obserwację. Ale jeśli twój blog mi się spodoba - zaobserwuję.
✓ Jeśli komentujesz, zrobię to na pewno u ciebie.