Rozdział
7
Mam
ochotę zamknąć oczy i odciąć się od natłoku myśli, zimna
bijącego od betonowych schodów. Tak też robię, a potem zasypiam,
snując niespokojny sen. Jestem na granicy otępienia i jawy, wciąż
niemrawie nasłuchuję, czy przypadkiem przyjaciółka nie wraca do
domu. Rzeczywiście – wróciła. O szóstej rano. Wstaję szybko,
przynajmniej na tyle, na ile pozwalają mi zesztywniałe z zimna nogi
i pochylam się przez poręcz, by krzyknąć coś o wracaniu o tej
porze. Głos jednak więźnie mi w gardle, gdy widzę, w jakim stanie
jest Ami. Więc nie zważam na s w ó j stan i pomagam jej wejść po
schodach. Opiera na mnie cały swój ciężar, więc ledwo stoję na
nogach, a gdy wyjmuje klucz do mieszkania, ręce trzęsą jej się
tak, że nie może trafić do zamka. Biorę go od niej, otwieram
drzwi i wprowadzam ją do środka. Zastanawiam się, ile czasu minie,
póki powie mi, co się stało. Milczę, sadzając Ami na kanapie,
milczę, biorąc ciuchy z jej pokoju i popychając przyjaciółkę w
stronę łazienki, by się przebrała. Rozumie mnie bez słów. Nawet
teraz.
Milczę,
czekając na nią w salonie, milczę, gdy wraca.
-
Dzięki, że nic nie mówisz – szepcze, otulając się rękoma.
Coś
się stało, wiem o tym. Jednak nie pytam. Jestem fatalną
przyjaciółką.
Gdy
tak siedzimy, przypominają mi się wszystkie chwile, gdy Ami mnie
pocieszała, udzielała ratujących życie rad, siedziała obok mnie,
gdy płakałam. Teraz role się odwróciły, a ja potrafię tylko
objąć ją ramieniem i – wreszcie – zapytać czy coś się
stało.
-
Nic, naprawdę nic. Zapomnijmy, że coś się w ogóle wydarzyło,
okej? - pyta.
Powinnam
drążyć temat, dopytywać, nie dawać jej spokoju, póki mi nie
powie.
-
Okej – mówię tylko.
Dziewczyna
gwałtownie wstaje i biegnie do wnęki za szafą.
-
Co ty wyrabiasz? - pytam bardziej zdezorientowana niż kiedykolwiek.
Macha
ręką, żebym nie otwierała, ja jednak spoglądam przez wizjer. Po
drugiej stronie stoi para staruszków.
"O
co jej chodzi?"
Uchylam
drzwi tak, by ukryć swój niepełny strój i odzywam się głosem
tak pogodnym, na jaki mnie stać:
-
Dzień dobry? - szczerzę zęby w uśmiechu.
Zauważam,
że Ami wychodzi zza szafy, oddychając z ulgą. Chyba dopiero
zauważa, że jestem ubrana tylko w połowie, więc rzuca mi dresy,
lężące na kanapie. Szybko je na siebie wciągam i czuję się już
o wiele swobodniej.
-
Czy czegoś państwo potrzebują? - pyta Ami, przygładzając włosy.
-
Oh, kochana Abundancjo – wzdycha staruszka i energicznym gestem
przytula Ami. A właściwie poddusza.
Przyjaciółka
krzywi się na dźwięk swojego imienia albo przez to, że z trudnem
oddycha. Kompletnie nie wiem o co chodzi, więc stoję tylko z głupią
miną i wymieniam spojrzenie z mężem kobiety. Ten wzrusza
ramionami, najwyraźniej równie zdezorientowany tą sytuacją jak
ja.
-
Nie chciała mi powiedzieć – szepcze tak, by żona go nie
usłyszała.
-
Słyszeliśmy już o wszystkim – kontynuuje kobieta, z czułością
wpatrując się w Ami. - Jeśli będziesz potrzebowała od nas
jakiejkolwiek pomocy w...
-
Nie! To znaczy... Niech pani nie mówi. Plotki szybko się rozchodzą
– dodaje ciszej. - W każdym razie – pokazuje na drzwi –
dziękuję za dobre chęci.
Gdy
sąsiedzi wychodzą, patrzę na przyjaciółkę jakby była jakimś
dziwnym stworem. Nigdy nie widziałam, żeby na kogoś nawrzeszczała,
a zwłaszcza na bezbronną staruszkę.
Kiedy
ponownie siada na kanapie, ukrywa twarz w dłoniach.
-
Kim ty jesteś? - pytam, siląc się na żartobliwy ton.
Ami
śmieje się ponuro.
-
Nie wiem.
-
Powiedz mi, o co chodzi.
Jej
twarz przybiera taki wyraz jakby biła się sama ze sobą. Myślałam,
że przyjaźnimy się na dobre i złe. Najwyraźniej się pomyliłam,
skoro nie może zdobyć się na to, by ze mną porozmawiać.
Gdy
ponownie odzywa się dzwonek do drzwi, Ami zrywa się, a ja pozostaję
bez odpowiedzi.
-
Cholera jasna, czy wszyscy się zmówili?! - krzyczy i z zamachem
otwiera drzwi.
Tym
razem w progu stoi wysoka kobieta, ubrana w biały kombinezon.
"Wygląda
jakby rzygała forsą."
-
Pani McMillan – wita ją Ami.
Stara
się zamaskować swój poprzedni wybuch niezręcznym uśmiechem.
Wyniosły
wzrok kobiety prześlizguje się po mieszkaniu, aż wreszcie spoczywa
na mnie. Ocenia całą moją osobę. Ze zmrużonymi oczyma patrzy na
moje blizny, którymi jestem pokryta w większości, szydzi z piżamy
i niechlujnego dresu.
Jest
przed siódmą rano, a ona wygląda jak gdyby zdążyła wypłacić z
banku kolejny milion, umówić się z kasjerem i zeżreć swoje
dzieci.
Podchodzę
do drzwi.
-
Możemy w czymś pomóc? - podnoszę jedną brew.
Domniemana
pani McMillan zakłada ręce na piersi i wreszcie raczy się odezwać.
Jej głos mógłby obudzić umarlaka. Brzmi trochę jak... jak okrzyk
godowy kukułki?
-
Przypominam ci tylko, że za pół godziny macie zacząć remont –
zwraca się do Ami, która nagle blednie.
Kobieta
wychodzi, zostawiając nas same.
-
Kompletnie o tym zapomniałam – mówi przyjaciółka, pocierając
czoło. - Nie dam sama rady, miałam zadzwonić do Willa...
Nawet
gdyby zadzwoniła do swojego kuzyna, on i tak by nie przyjechał.
Miał w nosie sprawy rodzinne, ale Ami jakoś nie brała sobie tego
do serca.
-
Przecież ja mogę ci pomóc. I Aleks.
-
Ten z sąsiedztwa? Skąd go znasz? - pyta.
Muszę
wykazać się kreatywnością.
-
Któregoś razu spotkaliśmy się na plaży – mówię, przygryzając
policzek. - W każdym razie, zaraz po niego pójdę. Damy radę,
zobaczysz!
Nie
mogę uwierzyć, że mój głos brzmi tak pokrzepiająco. Aż sama
sobie uwierzyłam.
Bezszelestnie
pokonuję kolejne stopnie i pukam. Otwiera mi Aleks, już ubrany.
Myje zęby, ale nie dziwi się. Chyba już przyzwyczaił się do
mojego widoku.
-
Potrzebuję twojej pomocy – mówię. - Kończ te kiblowe sprawy i
spadamy.
Po
dziesięciu minutach stoję z Aleksem i Ami w salonie. Przygotowujemy
wszystkie potrzebne rzeczy i powoli wnosimy je na najwyższe piętro.
Widzę, że Ami przygląda się napiętym mięśniom Aleksa,
niosącego wiadra z farbą. Lekko ją szturcham i znacząco się
uśmiecham, na co ona rumieni się.
-
Tempo, tempo – pogania nas chłopak, śmiejąc się.
Kopię
go w łydkę i wspinamy się dalej. Gdy wreszcie docieramy na górę,
ja i Ami mamy zadyszkę i zapewne wyglądamy jak dojrzałe pomidory.
Dla Aleksa to była spłatka.
-
Które to drzwi? - pyta.
Na
ostatnim piętrze znajduje się sześć mieszkań. Wszystko jest tu
lepsze, nowsze i mniej obskurne niż na niższych poziomach. Nie
zdziwiłabym się, gdyby wszystkie mieszkania należały do McMillan.
Zapewne włożyła dużo trudu, by to miejsce wyglądało na jej
p
o z i o m. Może i jest tu czysto i schludnie, ale zbyt idealnie. Na
paproci pod nieskazitelnym oknem nie ma ani jednego pyłku kurzu, z
podłogi mogłabym jeść. Ściany są białe. Chorobliwie białe.
Ami
wskazuje na drzwi naprzeciwko nas.
-
W środku nie będzie lepiej, prawda? - pytam.
W
odpowiedzi Aleks dzwoni do drzwi.
Gdy
McMillan je otwiera, naszym oczom ukazuje się niesamowity widok.
Wszystko inne wygląda tak, jak na korytarzu. Oprócz salonu, który
wygląda jakby był zawieszony w innym wymiarze. Kolorowy z milionem
babilotów.
-
Mój mąż tu urzędował – mówi kobieta, zapraszając nas gestem.
-
Jego pewnie też zeżarła – mruczę pod nosem.
ładne :)
OdpowiedzUsuńWow, serio całkiem nieźle piszesz! Na prawdę wciągające ;)
OdpowiedzUsuńpusta-szklanka.blogspot.com
Bardzo dziękuję :)
UsuńSuper ! Masz talent
OdpowiedzUsuńhttp://brunettevibes.blogspot.co.uk/
super ci to wycjodzi , oby tak dalej kochana ..
OdpowiedzUsuńpozdrawiam <3
Masz niesamowity talent do pisania tego typu rzeczy, jestem pod wrażeniem! Oby tak dalej, a wzbijesz się w górę.
OdpowiedzUsuńZapraszam na konkurs:
http://onlyfashion-byi.blogspot.com/2015/05/konkurs.html
Dziękuję :)
Usuń